Pojechać nie tam gdzie wszyscy. Zrobić coś nieoczywistego. Wybrać się w miejsce omijane przez mainstream. Ta motywacja podróżnicza – być może nienajlepsza, bo trochę zewnątrzsterowna – widywana jest często. Dostrzegam ją czasami i u siebie, ale to nie dlatego pojechałem do Bośni i Hercegowiny.
Bośnia i Hercegowina to kraj odwiedzany przez turystów niezbyt masowo. Poza popularnym Mostarem – wręcz śladowo. Było nie było, są to turystyczne peryferia Europy, które na tle rozhulanej pod tym względem Chorwacji wyglądają arcybiednie. Powiedzieć, że nie jest to miejsce pierwszego wyboru to nic nie powiedzieć.
Jednak ja naprawdę nie pojechałem tam, by poczuć się jak turystyczny hipster. Pojechałem tam, bo po prostu pasował mi kierunek i termin. Był to jednak – trzeba przyznać – pomysł całkiem orzeźwiający. W temacie wycieczek na dwóch kółkach zafiksowałem się już dawno Alpach i wierząc, że rowerowy ogród Edenu leży tam i tylko tam, przestałem poszukiwać, przestałem się rozglądać. Od jakiegoś czasu nie interesowało mnie nic innego.
Tymczasem trafiła się okazja wyjazdu do Bośni i Hercegowiny. No i mały zonk, bo kraj kompletnie mi nieznany, poza tym, że kojarzy się z wiadomo czym. Jeszcze niedawno przy jakimś piwku poleciało porównanie, że ktoś tam wygląda jak dziecko z Sarajewa. Mija prawie dwadzieścia pięć lat od wojny, a Bośnia wciąż budzi jednoznaczne skojarzenia. Czy słusznie? O tym między innymi chciałem się przekonać.
Momenty w czasie
Czytając blogi i serwisy podróżnicze można czasami natknąć się na rekomendacje określonych kierunków podróżniczych, których główny walor polega na bardzo konkretnej rzeczy. Mianowicie, nie ma tam ludzi. Jest to swego rodzaju naturalna opozycja wobec tych wszystkich Chochołowskich podczas długich weekendów, czy też zajmowanych drogą blitzkriegu w wakacje najpopularniejszych rodzimych plaż.
Interesują mnie takie kierunki, gdzie z jednej strony nie pakujemy się w jakąś survivalową eskapadę, ale z drugiej – rejon nie jest jeszcze zarąbany turystami. Właściwie nie chodzi zatem o miejsca, a o momenty w czasie. Chorwacja kiedyś była w takim punkcie. Islandia była w takim punkcie. A teraz jest w nim właśnie Bośnia i Hercegowina. Kraj, który w niedługim czasie zapewne zyska na turystycznej popularności, gdyż – po pierwsze – ma na to papiery, a po drugie, mieszkańcy w końcu połapią się, że jest tu na czym zarabiać.
Póki co, jesteśmy w momencie, kiedy mieszkańcy Bośni i Hercegowiny zaczynają powoli sobie to wszystko uświadamiać. W Mostarze już zrozumieli aż za dobrze i niestety mamy tam całkowitą komerchę. Miasteczko ładne, ale nie czułem się tam dobrze. Na hercegowińskiej prowincji egzystuje z kolei nieduża sieć hoteli, ale turystów właściwie prawie nie ma. W ramach rozkręcania biznesów mieszkańcy wpadają na pomysły typu 7-minutowe oprowadzanie po własnym gospodarstwie za 1 markę (2 złote, skusiłem się). I wiecie co? To jest właśnie fajne.
Zatem w skrócie – tak, to jest ten moment. Dokładnie ten „sweet spot”, który chce ustrzelić niejeden podróżnik, by jakiś ładny skrawek świata zobaczyć w fazie rosnącej popularności, zanim to wszystko przeistoczy się w nieznośną modę. To właśnie teraz w Bośni możesz natknąć się na przepiękne, położone pośród gór jezioro, a twój ręcznik będzie jednym z trzech rozłożonych wokół całej jego linii brzegowej. To właśnie dziś w Bośni będziesz jako turysta dla tych ludzi prawdziwym skarbem, bo nie jesteś przedstawicielem obsługiwanej taśmowo masy, lecz twoje odwiedziny wzbudzają tu szczere zainteresowanie, dumę i radość. To właśnie teraz ten kraj stanowi okazję dla każdego podróżnika, kto ceni spokojną kontemplację przyrody..
Krajobrazowo Bośnia jest ładna. Dominują charakterystyczne polja – kotliny z dwóch stron otoczone górami, a jednocześnie pośrodku szerokie na wiele kilometrów i płaskie jak stół. Z jednej strony daje to wrażenie wielkiej przestrzeni, a z drugiej – krajobraz właściwie cały czas pozostaje typowo górski.
Wisienką na torcie są tutaj piękne jeziora. Patrząc z góry na Remsko można się poczuć jak w jakiejś norweskiej zatoce. Blidnije (mój top 1 całej podróży) bez problemu mogłoby się znaleźć w kanadyjskiej głuszy. I choć nie ma tu może tego monumentalizmu jak w innych częściach Europy, sama dynamika krajobrazu sprawia, że na nudę raczej nie będziecie narzekać.
No i jest jeszcze kontekst kulturowy. Nie jestem historykiem, a do tej pory Bałkany interesowały mnie średnio. W szkole byłem również, tak jak większość, ofiarą systemu, który kolumny doryckie i jońskie przerabiał dziesięć razy, a poza drugą wojnę światową w nauce historii nie wyszedł nigdy. Trudno więc, bym prawił wam tu mądrze o wojnie w Bośni. Tematu uniknąć się jednak nie da.
Na krajobrazy Bośni i Hercegowiny trudno bowiem patrzeć w sposób “izolowany”. Wyłączenie tu kontekstu historycznego, i skupienie wyłącznie na górkach, jeziorkach i poljach, jest właściwie niemożliwe. To właśnie całość doświadczenia czyni to miejsce doznaniem unikatowym.
Wojna
Glamoc, zachodnia część Federacji Bośni i Hercegowiny. Stoję przed szerokim budynkiem, który ewidentnie oberwał podczas wojny. Wyjmuję telefon, cykam fotkę i nagle do mnie dociera, że część okien na parterze ma zielone rolety, a przed budynkiem zaparkowano dwie karetki. Dosłownie kilka sekund później z budynku wychodzi pielęgniarka i rozkłada stojak, na którym leżą prześcieradła i inne tkaniny. Odnowili na oko jakąś jedną szóstą budynku i działają. Nieprawdopodobne.
To jest właśnie Bośnia. Relikty wojny to nie ślady po kulach na budynkach. To by było zbyt proste. To raczej takie sytuacje, jak ta opisana wyżej. Normalne życie pośród demonów przeszłości.
Jest w Bośni pewien uderzający kontrast między sferą publiczną, a prywatną. Patrzysz na samych ludzi i co widzisz? Na przykład to, że jeżdżą całkiem niezłymi samochodami. I że jedzą w knajpach dobre jedzenie. I że ubierają się “po europejsku”. Na prowincji widać biedę, to prawda. Jednak ten znaczący skok do góry, który po upadku komunizmu miał miejsce także w Polsce, jest również widoczny i tutaj.
Jednakże obok tego, sfera publiczna na terenie kraju to kombinacja nowszego budownictwa, postkomunistycznego dziadostwa i totalnej ruiny – nierzadko z akcentem na to drugie i trzecie. Główną arterię wspomnianego Glamoc stanowi szeroka ulica, w wypadku której – przyznam – nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, bo po prostu mnie wgięło. Ludzie siedzą sobie w przyulicznych knajpkach, dzieciaki zasuwają na rowerach, motory stoją przy drodze – pewnie nie odróżnilibyśmy tego od jakiegoś polskiego miasteczka na prowincji. Wystarczy jednak rzut oka na budynki. Lekko ponad połowa z nich to ruiny.
Przypominam, jest ćwierć wieku po wojnie. Nie rok czy dwa. Prawie dwadzieścia pięć lat.
Tutejszy konflikt etniczny to sprawa niesłychanie skomplikowana. Przed wyjazdem poczytałem sobie trochę o układzie w Dayton, który z jednej strony zakończył krwawą wojnę na terenach byłej Jugosławii, ale który przez wielu ekspertów został oceniony jako rozwiązanie dosyć połowiczne. Było nie było, Bośnia i Hercegowina to jako państwo konstrukt nieco sztuczny. Chorwaci chcieliby do siebie. Serbowie chcieliby do siebie. I jedynie Bośniacy zainteresowani są czymś takim jak Bośnia.
Ten konflikt interesów widać wszędzie. Jedziesz sobie zachodnią częścią kraju i myślisz, że jesteś w Bośni. Patrzysz jednak na budynki administracji państwowej i co widzisz? Flagi chorwackie. Mijasz szkoły – znów flagi chorwackie. Dzieciaki biegają w koszulkach Luki Modrica i Mario Mandzukica, a na wielkiej górze w okolicach miasta Kupres wyrzeźbiona jest gigantyczna, widoczna z oddali chorwacka szachownica. Just to make a statement.
I nagle cyk. Cyrulica i flagi serbskie. Nie masz pojęcia dlaczego. W przeciągu pół godziny jesteś de facto w Serbii. Potem znów nagle wszystko się zmienia. Oni są tu tak nieprawdopodobnie wymieszani, że podzielenie tego kraju, by każdy był zadowolony, jest chyba po prostu niemożliwe.
Drugiego i trzeciego dnia wyprawy jadę przez Hercegovinę przy samej granicy z Chorwacją. Linia frontu znaczy opuszczone wioski. Jest to widok niesłychanie przygnębiający. Wojnę wyobrażamy sobie jako spaloną popiołem ziemię i czarne, smoliste powietrze, które spowija niebo. Tymczasem te wszystkie straszne rzeczy działy się w piękne słoneczne dni takie jak podczas moich wakacji. Pośród sielskich krajobrazów, wojska szły od wioski do wioski mijając sady, pastwiska i góry. Taka była sceneria tej wyjątkowo okrutnej wojny.
W Europie przyjęła się interpretacja o “dobrych” Chorwatach i Bośniakach i “złych” Serbach. Ja jednak mam wrażenie, że tu wszyscy są ofiarami. Przemierzając Bośnię i Hercegowinę trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z nawarstwionymi stuleciami wzajemnej niechęci. Przy pierwszej, lepszej okazji piorą się tu po prostu wszyscy na wszystkich. Coś w tym jest, że to właśnie tutaj uosabia się odwieczny konflikt Zachodu ze Wschodem. Jak gdyby Bałkany stanowiły miejsce, gdzie ścierają się kulturowe płyty tektoniczne. Widziałem spalone wioski Chorwatów, Bośniaków i Serbów. Rzeź nie wybiera. Ogromne ofiary cywilne poniosła każda ze stron, bo taka jest natura wojny etnicznej.
Najtrudniej zrozumieć to wszystko w kontekście faktu, że tu naprawdę nie brakuje ludziom miejsca do życia. To nie tak, że trzy nacje o dużych ambicjach po prostu nie mogą się na tym terenie pomieścić. Bynajmniej, w Bośni i Hercegowinie prędzej dopadnie cię egzystencjalna pustka niż jakiś skutek uboczny przeludnienia. Tych ludzi nie dzieli ani walka o zasoby, ani przynależność rasowa, ani nawet język. To jest czysto etniczny konflikt, na który – niestety trzeba to powiedzieć otwarcie – ogromny wpływ miała religia.
Rzadko cytuję wiersze. Właściwie to być może jest to na tym blogu pierwszy raz. Ale gdy tak jechałem rowerem przez ruiny, a stukot rowerowego łańcucha rozdzierał sielską ciszę, przypomniał mi się wiersz Czesława Miłosza „Piosenka o końcu świata”. On naprawdę świetnie oddaje to, jak niemal trzy dekady temu wyglądała apokalipsa w Bośni.
W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.
W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.
A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.
Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.
Bośnia i Hercegowina to dziś zatem wyjątkowe połączenie przyrody z historią. A jednocześnie ten moment w czasie, kiedy warto tam pojechać, jeśli cenisz względną pustkę. Grupa podróżujących na rowerach stanowi tu wciąż absolutną sensację (serio). I chciałoby się, by chwila trwała jak najdłużej, lecz z drugiej strony – życzę Bośni i Hercegowinie ostrego rozkręcenia turystyki poza Mostarem. Może znajdą się wtedy pieniądze na usunięcie zgliszcz. I na nowy szpital w Glamoc.
Pingback: Viagra original pfizer order()
Pingback: Cost of viagra()
Pingback: Buy cheap viagra now()
Pingback: Pfizer viagra()
Pingback: online casino usa real money()