Slow writing

Gillingham FC. Lokalny klub, który wpłynął na historię współczesnego futbolu

Już w niedzielę po raz pierwszy w historii polski kibic będzie miał okazję zobaczyć w akcji Gillingham FC – drużynę z League One, której kibicuję od ponad dwudziestu lat. Przeciwnikiem w trzeciej rundzie Pucharu Anglii West Ham. Mecz pokaże Eleven Sports. To dobra okazja, by przybliżyć nieco klub z Kentu, zwłaszcza, że zespoły z niższych lig piłkarskich w Anglii to standardowo kopalnia ciekawych historii.

Tak, wiem. Teza widniejąca w tytule wygląda jak jakaś życzeniowa hiperbola w wykonaniu kibica Gilllingham (uwaga, wymawiamy przez „dż”!). Ale wcale nie jestem w tej opinii odosobniony. Przypominając kilka miesięcy temu ten mecz, portal Yahoo nazwał go dokładnie w ten sam sposób. “A game that changed football”. Z kolei gazeta Manchester Evening News określiła to spotkanie najważniejszym w historii Manchesteru City. Tego majowego popołudnia na Wembley los splótł historię The Citizens, Gillingham i współczesnej piłki.

Po spadku z Premier League w 1996 kibice Manchesteru City oczekiwali, że na drugim szczeblu angielskich rozgrywek ich ukochany klub nie zabawi długo. I faktycznie – mieli rację. Nie zabawił. W 1998 r. niebieska część Manchesteru musiała przełknąć gorycz kolejnego spadku. City wylądowało w dzisiejszym odpowiedniku League One.

Sezon 1998/1999 był zatem dla The Citizens absolutnie krytyczny, zwłaszcza w kontekście budowanego wtedy stadionu City of Manchester Stadium. Ówczesny prezes David Bernstein przyznaje bez ogródek: “Gdyby Manchester City utknął na trzecim poziomie rozgrywkowym, prawdopodobnie nie wyprowadziłby się ze swojego stadionu, bo po prostu nie byłoby go na to stać”. To właśnie ten piękny nowy stadion stanowił niedługo potem jeden z fundamentów przejęcia City przez bogatych szejków. Zanim to się jednak stało, wysiłkiem wszystkich klub podjął desperacką próbę szybkiego powrotu na zaplecze angielskiej elity. Ligi nie wygrał, jednak awansował do finału play-off na Wembley. 30 maja 1999 roku przy 76 tysiącach widzów przeciwnikiem Manchesteru City było Gillingham.

I w 90-tej minucie finału Gillingham prowadziło 2:0.

W angielskim ogrodzie

Gdy ktoś mnie pyta, dlaczego Gillingham, odpowiedź jest bardzo łatwa: wszystko zaczęło się od menedżerów piłkarskich. Ale tak do końca to sam siebie w tym wyborze nie rozumiem. Na Wyspach Brytyjskich najbardziej kocham sielankowość prowincji i sielski klimat urokliwych miasteczek. Tymczasem Gillingham wcale takie nie jest. Gdy na jakichś angielskich forach lub mediach społecznościowych pojawia się wątek o największych „dziurach” w Anglii, to Gillingham może tego plebiscytu nie wygra, ale zdobędzie niejeden głos.

Paradoks polega na tym, że to stutysięczne miasto leży w naprawdę bardzo ładnym, malowniczym rejonie. Hrabstwo Kent, bo o nim mowa, rozciąga się wzdłuż południowego wschodu Wysp Brytyjskich aż po Dover. O walorach krajobrazowych Kentu wiele mówi przydomek hrabstwa “The Garden of England”. Zielone tereny tutejszych okolic pełne są historycznych i kulturalnych zabytków, takich jak katedra w Canterbury, czy zamek w Rochester. Morze, ogrody, plaże, natura i w ogóle, a na północy Kentu u ujścia rzeki Medway również robotniczo-przemysłowy ośrodek z kilkoma miastami połączonymi niemalże jak na Śląsku. Zgadnijcie gdzie leży Gillingham.

Walory zabytkowe Gillingham

Walory zabytkowe Gillingham

Sportowo cały Kent jest regionem specyficznym. To dziesiąte co do wielkości hrabstwo ceremonialne Anglii i piąte jeśli chodzi o ilość mieszkańców. A mimo to posiada ono zaledwie jedną drużynę piłkarską w angielskim League Football, czyli na pierwszych czterech poziomach rozgrywkowych. Jest to zespół założony w 1893 roku jako New Brompton FC, a od 1912 występujący pod obecną nazwą Gillingham FC.

Ten klub to więc swego rodzaju sportowy języczek u wagi Kentu. Oczko w głowie jednego z najludniejszych hrabstw Anglii. I to jest naprawdę ważne, gdy przychodzi nam zrozumieć naturę tego klubu. Gdy londyński biznesmen Paul Scally przejmował Gillingham FC w 1995 roku za symbolicznego funta, kreślił jedną wizję. Otóż stwierdził, że widzi w klubie ogromny potencjał przeistoczenia go w piłkarskie przedsiębiorstwo, któremu kibicował będzie i na którego mecze będzie chodził prawie cały Kent.

No i faktycznie. Potencjał Gillingham FC na papierze jest jak na League One nieziemski. W promieniu setek kilometrów kwadratowych klub nie ma najmniejszej konkurencji. Ma za to relatywnie bliskie sąsiedztwo Londynu, co odgrywa niebagatelną rolę w rozwoju otoczenia biznesowego. Jest też wspomniany duży okręg przemysłowy, w dodatku bez piłkarskich rywali. Jest ogólnie świetnie skomunikowany region. Te plusy naprawdę można by długo wymieniać.

Gillingham FC to więc z jednej strony zespół bezdyskusyjnie lokalny i drużyna, która znakomitą część swojej historii spędziła na trzecim poziomie angielskich rozgrywek. Ale druga strona medalu to fakt, że w poczuciu wielu kibiców ten klub mógłby pocelować wyżej. Tak jakby należało mu się minimum Championship.

Być może bierze się to wszystko stąd, że współczesne pokolenie kibiców The Gills wychowało się na bezsprzecznie najlepszym okresie w historii klubu. Sezony 2000-2001, 2001-2002 i 2002-2003 zespół zakończył na odpowiednio trzynastym, dwunastym i jedenastym miejscu 24-zespołowej First Division (odpowiednik dzisiejszego Championship). Innymi słowy, niecałe dwie dekady temu Gillingham było przez kilka lat mocnym średniakiem drugiego poziomu rozgrywkowego w Anglii. I to wystarczyło, by ów złoty okres był wciąż żywy ponad piętnaście lat po fakcie, mimo że od tego momentu do powtórzenia owego sukcesu klub się nawet nie zbliżył.

Najbliżej ponownego awansu do Championship był w sezonie 2015/16. Przez 43 kolejki sezonu zasadniczego The Gills plasowali się wtedy na miejscu premiowanym bezpośrednim awansem bądź playoffami, a ja już zacierałem ręce, że Gillingham znajdzie się w kolejnym PES-ie. Niestety, na skutek szokującego zjazdu formy w samej końcówce nic z tego nie wyszło.

Jest więc Gillingham miejscem na piłkarskiej mapie Anglii dosyć specyficznym. To klub o dużych ambicjach w stosunku do obecnych możliwości. Ambicjach, które są pokłosiem bardzo udanego początku rządów Scally’ego i jego jeszcze większych obietnic, z których na razie nic nie wyszło. To drużyna, która faktycznie w sprzyjających okolicznościach bez większego problemu mogłaby przerobić scenariusz a’la Wigan Athletic, ale której nie udało się to przez ostatnie 25 lat.

Kosa po jednym meczu

Gillingham FC to także klub, którego udziałem stała się jedna jedna z najdziwniejszych kibicowskich kos w historii angielskiej piłki. Rzadko bywa bowiem tak, że dwie ekipy, które przez dziesięciolecia nic do siebie nie mają, stają się wrogami pod wpływem jednego meczu. W wypadku fanów Gillingham i Swindon własnie to miało miejsce.

Historia wydarzyła się w marcu 1979, kiedy to zakończony remisem 2:2 pojedynek obfitował we wszystko, co kojarzy się – ujmijmy to delikatnie – ze starodawnym angielskim futbolem. Czerwona kartka dla bramkarza Gillingham, nieustanne prowokacje jednego z defensorów Swindon, ogólnie gęsty klimat na trybunach. I wielki finał: pitch invasion jednego z kibiców, który podbiegł do sędziego i go znokautował.

To wszystko może by się rozeszło po kościach, gdyby nie jedna rzecz. Terminarz rozgrywek. Już w maju doszło do rewanżu w Swindon. I o ile pierwszy mecz zasiał ziarno nienawiści, to ten drugi – można powiedzieć – ją ukonstytuował. Zaczęło się od dwóch czerwonych kartek. Jedną z nich dostał Ray McHale, czyli dokładnie ten obrońca Swindon, który w pierwszym meczu stał się obiektem nienawiści kibiców Gillingham. Po spotkaniu (Swindon wygrało 3:1) piłkarze pobili się w tunelu, trener Swindon został hospitalizowany, a dwóch piłkarzy Gillingham wylądowało w areszcie. Zmiksujcie to z klimatem angielskich stadionów początku przełomu lat 70. i 80. Po czymś takim nie ma odwrotu.

Z perspektywy Gillingham konflikt ze Swindon posiada jeszcze jeden dodatkowy wymiar. Wymiar zadry. Tak się bowiem stało, że te największe porażki z największym rywalem były bardzo kosztowne. We wspomnianym przed chwilą sezonie 1978/1979 Gillingham do awansu zabrakło jednego punktu. W 1987 roku obie drużyny spotkały się z kolei w finale playoffów. Dwumecz nie wyłonił rozstrzygnięcia. Szczególnego ciężaru gatunkowego nabrało więc trzecie spotkanie na neutralnym stadionie Crystal Palace. A tam – zaraza! – górą było znowu Swindon.

Dwa horrory

Wróćmy jednak do końcówki minionego stulecia. Jest 30 maja 1999 roku. Na Wembley Manchester City rozgrywa jeden z najważniejszych meczów w swojej historii, a może najważniejszy. Gra o swoją przyszłość przeciwko Gillingham. The Gills, których menedżerem był wtedy Tony Pulis, wychodzą na prowadzenie w 81 minucie. W 87-ej podwyższają na 2:0. I wtedy właśnie sławetne powiedzenie Czesława Michniewicza, że 2:0 to niebezpieczny wynik, daje o sobie znać kilkanaście lat zanim w ogóle zostaje wypowiedziane.

Do dziś nie wiadomo, dlaczego sędzia doliczył wtedy aż pięć minut. Przyznają to w retrospekcjach nawet piłkarze Manchesteru. No ale co zrobić. Doliczył. I to w tej piątej doliczonej minucie pada bramka na 2:2 (na 2:1 padła w 90.).

Dogrywka nie przynosi rozstrzygnięcia. W karnych wygrywa Manchester City. Gdyby nie wygrał, prawdopodobnie nie byłoby go stać na nowy stadion. Gdyby nie był na Etihad, prawdopodobnie klubu nigdy nie przejąłby szejk Mansour. Gdyby nie przejął…. zresztą znacie odpowiedź.

A Gillingham? A Gillingham powróciło w to samo miejsce sezon później, by znów zafundować kibicom horror.

Tu mała dygresja. Przeciętnemu angielskiemu kibicowi Gillingham FC jako klub kojarzy się z dwiema rzeczami. Po pierwsze, kojarzy się z jednym z najgorszych stadionów dla kibiców przyjezdnych w całym angielskim profesjonalnym futbolu. Nawet w niższych ligach angielskich rzadko zdarza się, by trybuna dla gości nie posiadała dachu i myślę, że w dużej mierze właśnie to stoi za niespecjalnie dobrą opinią miasta jako destynacji. To jest po prostu dla kibiców z całej Anglii jeden z najgorszych wyjazdów jeśli chodzi o warunki oglądania meczu. I w ogóle to dosyć specyficzny stadion. Z jednej strony – dwie ładnie odnowione trybuny. Z drugiej – kamera telewizyjna nie na środku boiska (sami zobaczycie w niedzielę – ogląda się niezbyt). Z trzeciej – ta wyśmiewana przez wszystkich niezadaszona trybuna dla gości, którą przeklinają kibice szczególnie w jesienny deszczowy wieczór.

Drugą rzeczą, z jaką kojarzy się kibicom na Wyspach Gillingham FC, są właśnie te dwa dramatyczne finały na Wembley rozegrane sezon po sezonie. O pierwszym już pisałem. W drugim przeciwnikiem The Gills było Wigan. Dziewięćdziesiąt minut meczu nie przyniosło rozstrzygnięcia (1:1), a w dogrywce Gills stracili gola z karnego i zanosiło się na to, że kibiców czeka drugi z rzędu koszmar. Dodam tylko, że nigdy wcześniej Gills nie grali na drugim poziomie rozgrywkowym w Anglii.

Ale… ostatnie pięć minut przyniosło tym razem happyend dla Gillingham. Po dwóch golach wynik 3:2 dał wymarzony awans do First Division i rozpoczął wspomniany już złoty okres w historii klubu. W jego ponad stuletnich dziejach przewijało się tu co najmniej kilka znanych osobistości (Tony Cascarino, Mamady Sidibe, Steve Bruce, czy zmarły niedawno Justin Edinburgh). Ale to ta kapitanowana przez Andy’ego Hessenthalera drużyna przeszła do legendy i dlatego dziś, gdy zagracie Gillingham w FM-ie i zdecydujecie się wybudować nowy stadion, będzie on nosił nazwę Andy Hessenthaler Arena.

Stan obecny

W niedzielę Gillingham zagra z West Hamem i zabrzmi to śmiesznie, ale bardzo możliwe, że pojedynek tych dwóch drużyn już widzieliście. W opowiadającym o kibicach West Hamu filmie Green Street Hooligans jest taki moment, że Frodo idzie po raz pierwszy obaczyć mecz The Irons. I nie mam pojęcia dlaczego tak zrobiono, ale narracyjnie film opowiada o meczu West Hamu z Birmingham, tymczasem londyński klub gra wtedy z Gillingham. Mam nawet koszulkę z dokładnie tego sezonu.

Oczywiście na papierze w niedzielę powinno być jakieś 0:5. Obecne Gillingham to typowy średniak League One. Co więcej, bycie owym średniakiem stanowi znaczący progres w stosunku do kilku ostatnich sezonów, kiedy to The Gills należeli do kandydatów do spadku i momentami unikali go o naprawdę ruskie milimetry. Drużyna jednak została w tym sezonie znacząco przebudowana. Wypożyczenia z silniejszych klubów okazały się bardzo trafione. Prawie cała pomoc i ofensywa składa się z zawodników pozyskanych przed kilkoma miesiącami. Zespół pod wodzą nowego trenera Steve’a Evansa gra bardziej pragmatycznie, nabrał cech zespołu cierpliwego i wykręcającego punkty w meczach, w których jest gorszy. A za największe pozytywne zaskoczenie ostatnich tygodni należy uznać defensywę. W 8 ostatnich meczach na własnym boisku Gills stracili zaledwie dwa gole. „Twierdza Gillingham” – można usłyszeć ostatnio.

I właśnie do tej twierdzy Kentu przyjeżdża w niedzielę West Ham. Ostatnio The Gills byli na ustach piłkarskiej Anglii po wyeliminowaniu w zeszłym sezonie innej drużyny z Premier League, Cardiff City. Tym razem poprzeczka ustawiona jeszcze wyżej. Ale cóż, pomarzyć zawsze można, c’nie? Mam nadzieję, że w weekend zobaczymy kolejny rozdział spod znaku “FA Cup Magic” i dokona się to właśnie na stadionie Priestfield.


Gillingham – West Ham, 5 stycznia 2020, 19:10, Eleven Sports 3

Related posts