Chodzisz na fitness? A może pakujesz na siłce? Obojętnie, co robisz, by dbać o formę, czekają cię okresy, kiedy twój treningowy reżim zostanie poddany próbie. Próbie, z której nie wszyscy wychodzą zwycięsko. W dzisiejszym tekście opiszę kryzysy, które spotkały mnie.
Zacznijmy od tego, że obraz człowieka z uśmiechem spędzającego dwie godziny dziennie na ćwiczeniach to oczywiście mit. Łatwo uwierzyć, że to prawda, oglądając instagramowe focie celebrytów fit, którzy wyglądają, jakby nigdy nie mieli doła i prowadzili sielankowe, pełne sportu życie. Przypomnę jednak, że marketing każe wyglądać radośnie także w reklamach środka na zatwardzenie. Ludzie stworzeni do treningów, którzy kochają je całym sercem bez cienia sztucznej pozy zdarzają się. Większość z nas doświadcza jednak tego stanu najwyżej od święta.
Profesjonalni sportowcy też miewają nieliche kryzysy, może nawet przeżywają je częściej, bo trenują jeszcze intensywniej. Muhammad Ali przyznał kiedyś, że na jego drodze do mistrzostwa bywały takie okresy, kiedy nienawidził każdej minuty treningu. I twoje, moje doświadczenia niczym się od jego doświadczeń nie różnią. Dlatego choć chodzę “na gym” od czterech lat i w tym czasie było tylko kilka tygodni, kiedy zrobiłem sobie przerwę, nadal czuję, że kryzysy są zawsze przede mną. Nie mam poczucia, że z nimi wygrałem. Każdy następny wydaje mi się coraz cięższy od poprzedniego i nie mam pewności, czy kolejny mnie nie położy.
Kryzys pierwszy, czyli miłe złego początki
Przychodzi taki dzień, kiedy podejmujesz ważną decyzję: trzeba się za siebie wziąć. Być może jesteś facetem, który, tak jak ja, chce trochę przypakować, bo jest chudy. Być może jesteś dziewczyną, która patrzy na figurę fit celebrytek i marzy jej się podobna. A być może nie masz jakiegoś określonego powodu, ale stajesz któregoś dnia przed lustrem i brzuszek lub cellulit zaczyna cię najzwyczajniej wkurzać. Jesteśmy różni, ale w tej konkretnej sytuacji przerabiamy ten sam scenariusz.
Co nas jeszcze łączy? Początek, jak we wszystkim, wydaje się cudowny. Gdy ja wróciłem z pierwszego treningu, a potem z drugiego, wydawało mi się, że rosnę z minuty na minutę, a każda godzina na siłce daje mi ze dwa kilo masy. Miałem wrażenie, że po prostu zmieniam się w oczach.
Ten efekt świeżości udziela się prawie każdemu, kto zaczyna treningi lub fitness. Pojawiają się myśli, że w takim tempie to za rok powinny być mięśnie Vina Diesela i figura Anny Lewandowskiej. Tymczasem szybko okazuje się, jak mozolną pracą w gruncie rzeczy jest walka o każde kilo w dół lub w górę. Pierwszy kryzys przychodzi zatem wtedy, gdy zaczynamy rozumieć, że wcale nie będzie łatwo.
Kryzys drugi, czyli rutyna
Trenujemy już jakiś czas. Zdążyliśmy pogodzić się, że jakiekolwiek poważne efekty będą wymagały regularności, wysiłku i determinacji. Zaakceptowaliśmy to i jesteśmy gotowi na ciężką pracę. Stopniowo i niepostrzeżenie, w nasz tryb życia wkrada się jednak niebezpieczeństwo, które dobrze już znamy: rutyna.
Dla mnie rutyna to coś, przez co teorii ewolucji wierzę na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, a nie na sto. Bo jeśli nasze życie w gruncie rzeczy polega na robieniu w kółko tego samego, dlaczego nie wykształciliśmy lepszych mechanizmów przeciwdziałających nudzie? Dlaczego potrafimy zacząć nową pracę i po dwóch miesiącach czuć, że ten chleb powszedni z każdym dniem smakuje coraz gorzej? Dlaczego rzeczy, które kiedyś sprawiały nam przyjemność, potrafią przepoczwarzyć się w aktywności wykonywane z autentyczną niechęcią?
Pewnie potrafilibyście podać przykłady znajomych, którzy po miesiącu lub dwóch rezygnują z pracy nad sobą, bo zaczyna im się to wszystko nudzić. Wciąż mają czas. Sił im nie brakuje. I nadal niby bardzo chcą coś w swoim życiu zmienić. Ale pojawia się jakaś bariera, która ostatecznie kończy się wymownym machnięciem ręką.
Inne dziedziny życia wykształciły w nas doraźne metody radzenia sobie ze znużeniem. Sposoby te pozwalają wielu osobom ten kryzys jednak jakoś przetrwać. Dużo ciężej moim zdaniem jest wybronić się wtedy, gdy rutyna przypomni o sobie po raz drugi .
Kryzys trzeci, czyli ten gorszy rodzaj rutyny
Rutyna długofalowa. Prawdziwe, poważne wypalenie. To przez ten jej rodzaj rozpadają się małżeństwa. To ona sprawia, że po kilku latach w pracy ludzie potrafią nagle stwierdzić: “to koniec, niby nic się nie dzieje, ale jak czegoś nie zmienię, oszaleję”. Wysysa z nas stopniowo siły witalne niczym jakiś bardzo cierpliwy i przekonany o końcowym sukcesie wampir.
Oj jak łatwo o coś takiego na treningu. Chodzisz już drugi lub trzeci rok. W to samo miejsce. Spotykasz tych samych ludzi. Przebierasz się w tej samej szatni. Widzisz te same ciężarki. Gapisz się na tę samą pomarańczową ścianę z bieżni. A nawet jeśli dla urozmaicenia zmienisz trasę biegu, okazuje się, że i tak znasz ją na wylot.
Ultra groźny kryzys, na którego przechodzenie nie znam dobrego remedium. Na pewno pomagają czasowe przerwy. Doraźnym lekarstwem może być również zmiana otoczenia. Kołacze się we mnie jednak przekonanie, że ten rodzaj kryzysu można przezwyciężyć tylko w jeden sposób: przekonaniem samego siebie, że to wszystko czemuś służy. Że tak po prostu musi być.
Uświadomienie sobie tego oznacza…
Kryzys czwarty, czyli “póki śmierć nas nie rozłączy”
W moim prywatnym rankingu kryzysów ten jest najważniejszy. Gdy nadejdzie, albo wszystko się posypie, albo scementuje i to w taki sposób, że można być już względnie pewnym swojej treningowej determinacji.
Przychodzi w końcu taki dzień, kiedy po całej tej walce z rutyną i innych kryzysach, o których była mowa, uświadamiasz sobie bolesną prawdę: dbanie o formę sportową musi stać się ważnym elementem mojego życia. Nie na chwilę. Nie na rok lub dwa. Na zawsze. Chcesz mieć mięśnie? Nie możesz tego całkowicie rzucić, bo zmarnujesz własny wysiłek. Chcesz być szczupła? To nie będzie tak, że strzelisz sobie dwa lata pilatesu i spokój. Decyzja o trenowaniu pewnego dnia staje się tym, czym jest naprawdę: decyzją, że zmieniasz życiowe priorytety. Biorąc treningi na swoje barki, stajesz tak naprawdę przed prostym wyborem: albo nie cackam się tylko działam no matter what, albo bawię się w półśrodki i finalnie i tak nic z tego nie będzie.
W tym momencie w twojej głowie rozegra się być może najważniejsza batalia o podejście do treningów. To będzie autentycznie walka o twoją duszę. Przejście tego kryzysu oznacza bowiem zmianę charakteru. Zaczynasz myśleć jak sportowiec. Orientacja na cel, konsekwencja, zrozumienie, że trening jest jak domino – zaniedbasz jedną rzecz (np. dietę) i cała reszta roboty na nic. Ze zdziwieniem zauważysz, że przestajesz się ze sobą pieprzyć. Dostrzeżesz, że stać cię na małe zwycięstwa. Że można postawić przed tobą wymagania i nie nawalisz. Ergo, po tym kryzysie masz dużą szansę zobaczyć w lustrze nową osobę.
Kryzys piąty, czyli samotność długodystansowca
Częstokroć za treningi bierzemy się po to, by zaimponować innym. Robimy to dla chłopaka lub dla dziewczyny, której nie możemy zdobyć. Gapimy się na fit focie celebrytek i czujemy, że odstajemy. Chcemy coś tym wszystkim ludziom udowodnić.
Jest to bardzo silna i dobra motywacja na początek. Ale docelowo, w pracy nad sobą i tak jesteś sam. Całkowicie. I albo zaczniesz traktować trening jako przysługę robioną samemu sobie, a kolejne osobiste zwycięstwa jako coś, co ważne jest wyłącznie dla ciebie, albo któregoś dnia stwierdzisz, że #nikogo i ten wniosek cię pokona.
Zrozumienie, że w tym wszystkim jesteś samotnym długodystanowcem oznacza kryzys. Ale to bardzo ważny kryzys. Uczy nas bowiem, czym jest motywacja wewnętrzna – fundament sukcesu wielu wybitnych postaci, i to nie tylko sportowców. To również kolejny, bardzo pożyteczny trening charakteru. Bo jeśli robisz coś nie oglądając się na innych i potrafisz zachować regularność nawet w chwilach trudnych, znaczy to, że możesz sobie zaufać. Nie wycinasz numerów temu komuś, kogo widzisz w lustrze, tylko działasz.
Nie będę wam mydlił oczu, że po tych wszystkich kryzysach kocham każdy swój trening. Jasne, że wolałbym, by gra w World of Warcraft czyniła ze mnie pakera. Ale tak nie jest i nie będzie. Deal with it. I do roboty :).
Pingback: propecia tablets online()
Pingback: propecia cheapest online()