Slow writing

26. W sieci grasuje mściciel

W wirtualnym świecie, w którym nie było reguł, ktoś postanowił je stworzyć.

Potencjalne obicie buźki, strata smartfona, nie mówiąc już o bardziej hardkorowych sytuacjach, w których ryzykujemy zdrowiem, życiem, czy godnością, to wystarczające „motywatory” do tego, by każdy z nas znał takie miejsca, które woli omijać szerokim łukiem. Co ciekawe, poczucie to potrafi towarzyszyć także wtedy, gdy swoje kroki stawiamy po świecie wirtualnym. Jest to o tyle dziwne, że poza jakimiś absolutnie rzadkimi przypadkami, w których grając w sieci możemy wpakować się w niezłe kłopoty, większego zagrożenia, wynikającego z egzystencji online, po prostu nie ma.

A mimo to w wirtualności ludzie zachowują się podobnie jak w realu. Unikają pewnych miejsc, a przez owe miejsca możecie rozumieć zarówno lokacje, jak i owiane szczególnie złą sławą serwery, czy społeczności. I chyba te ostatnie “straszą” najbardziej. Bo nie ma nic gorszego niż znaleźć się pośród złych ludzi. Gdziekolwiek jesteśmy.

Powiecie: no dobra, ale przejdź w końcu, Bieroński, do rzeczy. Dobra, już się robi. Gdyby dzisiejsza historia miała zostać sprowadzona do opisu hollywoodzkiego filmu w programie telewizyjnym, który kioskarka pieczołowicie dołącza do piątkowej gazety, nie byłoby z tym najmniejszych problemów. Bo dziś będzie o tym, jak samotny mściciel przeciwstawia się złym kolesiom. Tak jak w niejednym obrazie, kręconym w Dolnie Snów. Choć może nie do końca.

A więc światła, kamera, akcja. Ponownie jesteśmy w EverQueście. Jak ktoś nie wie, co to jest, szybka piłka. Jeśli niejeden sukces ma wielu ojców, to popularność gier sieciowych ma wiele matek. Gier, które wpłynęły na rozwój gatunku. EverQuest był jedną z najważniejszych. To tutaj przerobiono niesamowitą ilość pomysłów dotyczących konstrukcji świata online. Niektóre wypaliły i stały się podwaliną dla innych tytułów. Inne nie.

No i właśnie. Pewnego, prawdopodobnie totalnie randomowego dnia, pomiędzy kolejną muchą, przelatującą po pokoju projektantów, tym właśnie ludziom zaświtała w głowie idea. Pomyśleli sobie mianowicie tak: mamy w grze wielu graczy. Nie wszyscy z nich są “fajni”. Część sprawia problemy. Utrudniają innym życie, wyżywają się na Bogu ducha winnych awatarach i, ogólnie mówiąc, stanowią zagrożenie dla świata, nawet jeśli ten świat jest tylko wirtualny. No więc odizolujmy ich. Stwórzmy wirtualny odpowiednik kolonii karnej, znanej z filmów czy powieści, do której – w przeciwieństwie do pierwowzorów literackich, czy kinowych – nie będziemy zsyłać ludzi za grzechy. Zróbmy to wszystko w taki sposób, by “baddies” z EverQuesta chcieli tam pójść sami. Dajmy im coś, czego wszystkie sukinsyny pragną: świat bez żadnych reguł.

Tak właśnie powstał serwer zwany Sullon Zek. I można powiedzieć, że jako plan przetransferowania graczy wypalił. Uczyniono go siedliskiem wszelakiego rodzaju elementu z EverQuesta.

W grze tej awatary miały możliwość wybrania przynależności do przeciwnych sobie frakcji “złych”, “neutralnych i “dobrych”. O ile na większości serwerów populacja graczy nie rozkładała się tak, że na maksa liczebnie dominowali ci pierwsi, to, jak się pewnie spodziewacie, na Sullon Zek stało się to błyskawicznie. Granie po pozostałych dwóch stronach na serwerze, na którym awatary mogą się wzajemnie atakować, stanowiło podstawę do diagnozy masochizmu. Nikt się zatem nie spodziewał, że nagle ktoś tym wszystkim “złym” powie: “Dosyć!”.

Ten ktoś założył stronę internetową, na której wyraźnie podkreślił, że stronnictwo “dobrych” na Sullon Zek nie może być dalej ciemiężone i że on w tym wirtualnym odpowiedniku Sodomy i Gomory zrobi po prostu porządek. Po czym dotrzymał słowa.

Na imię miał Fansy. Był bardem.

Żeby było śmieszniej, miał awatara na bardzo, ale to bardzo niskim poziomie. W wirtualnym świecie, gdzie reguły są nieubłagane, gdzie na ogół nie da się wygrywać słabymi postaciami w starciu z tymi najmocniejszymi i gdzie samotny gracz w starciu z hordą przeciwników to gorzej niż Dawid kontra Goliat, poradził sobie śpiewająco, a właściwie… biegająco.

Zatem jak to zrobił?

Jeśli nie jest to pierwszy tekst, który czytacie na tym blogu, być może domyślacie się, jaka jest odpowiedź i w czym tkwi haczyk. Opowiadałem w końcu już niejedną historię, w której do eskalacji szaleństwa doszło przez niedopatrzenie twórców.

Na Sullon Zek, w tym świecie bez reguł, istniała jedna reguła. Awatar na bardzo niskim poziomie nie mógł zostać zabity przez innych graczy. Pełna ochrona dla tych, którzy dopiero zaczynają, do poziomu szóstego. Fansy miał piąty i postanowił to wykorzystać. Grał bardem, którego wyróżniającą się cechę stanowiła umiejętność trenowania stworzeń ze świata gry, by były one posłuszne graczowi. Rychło zauważył, że jest w stanie zyskać kontrolę nie tylko nad potworami słabymi jak on, ale – czego chyba nikt nie planował – nad bestiami uważanymi w EverQueście za potężne. Zgromadził zatem cały ich korowód i mając je na ogonie postanowił sobie…. pobiegać. W stronę graczy na wysokim poziomie. Tych ze “złego” obozu. Tych, którzy nie mogli mu nic zrobić przez to, że był tak słaby.

Gdy dochodziło do kontaktu, “pieski” Fansy’ego dokonywały rzezi na wysokopoziomowych awatarach. Fansy tylko na to patrzył, po czym biegł z nimi dalej. Robiąc sobie takie maratony po świecie EverQuesta, kosił od wszelakiego zła cały serwer. I nikt nie mógł mu nic zrobić.

fsy

Twórcy rychło zauważyli, co się dzieje. Ostro debatowano, co z tym Fansym począć. Odpowiedzi były proste, a jednocześnie trudne do zaakceptowania. A to dlatego, że każda oznaczała w gruncie rzeczy jedno: potrzebne są nowe reguły.

Do tego posypały się zażalenia graczy. Tak, tych samych, którzy dobrowolnie dołączyli do serwera bez zasad. Chcieli, by tak nie było można. By ograniczyć w jakiś sposób samowolę tego prowadzącego bardzo sportowy tryb życia barda. A więc reguły. Reguły, reguły, reguły. Nie da się od nich uciec. Nawet w świecie, który jest wirtualny.

To był początek końca hype’u na Sullon Zek. Upadła idea świata totalnie wolnego. W tym siedlisku zła dobro wygrało. Tylko czy aby na pewno?

W tej historii jest jeden twist, o którym Wam nie powiedziałem. Otóż gdyby na cześć barda-herosa, posiadacza cnót wszelakich i obrońcę uciśnionych, pieśni mieli śpiewać inni bardowie, Fansy nie byłby podmiotem lirycznym tych eposów. On bowiem nie bronił nikogo. On tylko wyżywał się na największej grupie zamieszkującej Sullon Zek jako najsprytniejszy griefer na serwerze pełnym grieferów.

Gdy robili z nim wywiad po latach, nie mówił nic o walce w słusznej sprawie. Nie nazwał siebie online’owym Robin Hoodem. Stwierdził natomiast, że gdy kosił bez miłosierdzia i konsekwencji niezliczoną ilość graczy, przepełniała go wielka radość. Dziennikarzom powiedział: “Tak musi czuć się Bóg, gdy zabija ludzi”.

Sullon Zek zapisał się jako jeden z najbardziej nieudanych (aczkolwiek w sumie bardzo ważnych) eksperymentów w historii wirtualnych światów.

photocredit: blackhatspider

Related posts