Slow writing

31. Non Omnis Moriar 2.0. Czyli o graniu z duchem

Czy w grze komputerowej syn może odnaleźć cząstkę nieżyjącego ojca?

Śmierć w czasach gier online (i w ogóle gier) to temat-rzeka. Na tym blogu poruszałem go już wiele, bardzo wiele razy. W ramach przypomnienia, jest wiele sposobów, dzięki którym w światach wirtualnych można upamiętnić realnych ludzi. Repertuar ten najczęściej sprowadza się do dwóch rzeczy. Twórcy gier albo stawiają nieżyjącym graczom (lub nieżyjącym twórcom) jakieś monumenty bądź umieszczają w swoich uniwersach fikcyjnych bohaterów, jawnie bądź bardzo subtelnie nawiązujących do osób, które niegdyś stąpały po ścieżkach realu. Wszystko to dzieje się oczywiście w świecie gry.

Hołd składany zmarłym nie zawsze jest również mega poważny. Czasem bardziej przypomina kulturowego mema. Kiedy chadzasz sobie po uniwersum wirtualnym i spotykasz ducha Elvisa, trudno o inny wniosek.

Dziś w sumie też będzie o spotkaniu ducha. Ale nie w ramach żartu.

Część z Was pewnie słyszała już tę historię, bo Twitter nie szczędził jej share’ów.

A więc wszystko zaczyna się jak bajka. Był sobie pewien dzieciak, któremu ojciec kupił xBoksa. Jak to w wypadku prezentów od tatusiów bywa, chodziło o sprawienie frajdy synowi, ale w ramach efektu ubocznego tatuś również wsiąknął na dobre, godzinami zagrywając się przed ekranem ze swoją pociechą. W rezultacie doszło do sytuacji, którą każdy miłośnik gier chętnie wykorzystałby w dyskusji z przeciwnikami gier. Gra komputerowa integrowała rodzinę. Wszystko było pięknie.

Szczęście nie trwało jednak długo. Tatuś z synkiem grali sobie razem do momentu, w którym ten drugi miał 6 lat. Wtedy tatuś odszedł. Na zawsze.

Mam nadzieję, że wiecie o tym nie z autopsji, a z filmów. W wypadku czyjejś przedwczesnej śmierci najzwyklejsze przedmioty codziennego użytku nabierają nowego znaczenia. Nadal są grzebieniami, laleczkami, sukienkami, czy kosiarką do trawy. A jednak dla bliskich to coś więcej. Swego rodzaju artefakt.

I jak wiecie – ponownie, mam nadzieję, z książek lub filmów – ludzie w różny sposób na takie artefakty reagują. Niektórzy chcą się ich pozbyć („bo przypomina”). Inni trzymają je w sekretnych schowkach jako najcenniejszą rzecz na świecie. Otwierają te schowki tylko czasami, gdy nostalgia staje się zbyt silna. Jeszcze inni tych przedmiotów nie są w stanie nawet dotknąć. Chyba co drugi kryminał ma ten sterylnie zachowany pokój zmarłej córeczki. Tatuś zagląda się do niego, owszem, ale miś jest tak samo ułożony, jak tego dnia, gdy po raz ostatni była w domu.

To ostatnie to sytuacja bliska temu, czego doświadczył przytaczany sześciolatek. Mówiąc wprost, po śmierci ojca nie był on w stanie odpalić konsoli. I nie dlatego, że się technologicznie zestarzała.

Przyszedł jednak taki dzień, gdy syn w końcu włączył urządzenie. Minęła kupa czasu, bo dziesięć lat, odkąd leżało odłogiem. I wtedy stało się coś niezwykłego. Chłopiec – teraz już nastolatek – uruchomił wyścigi, w których dekadę temu ścigał się beztrosko z ojcem, i nagle okazało się, że dalej jest to możliwe.

Wiele gier komputerowych, zwłaszcza tych z gatunku wyścigów, posiada fajną funkcję. Można mianowicie zapisać konkretne ukończenie danego etapu „tak, jak się to zdarzyło”.  Działa to w ten sposób, że np. przejeżdżacie trasę, zachowujecie wynik i potem taki zapis możecie sobie włączyć, by rywalizować z samym sobą. Lub z kimś innym, kto to wcześniej przechodził.

Oczywiście to nie to samo, co granie z kimś na żywo. Pozostając przy przykładzie z wyścigami, niemożliwe są w tym wypadku jakiekolwiek interakcje z tym drugim samochodem. To byłoby niczym nagięcie czasoprzestrzeni. Grzebanie w przeszłości. Zmiana w czymś, co już się po prostu zdarzyło. Dlatego właśnie opisując ten tryb rozgrywki używa się słowa „ghost”. Duch.

Pewnie domyślacie się, do czego zmierzam. W rzeczy samej, odpalając po latach konsolę, bohater dzisiejszej historii spotkał ducha. I tak naprawdę odnalazł cząstkę ojca. Dosyć zresztą namacalną, bo dającą możliwość, by znów usiąść w fotelu, włączyć grę i rywalizować z nim. Po latach. Z nieżyjącą już osobą.

To musiał być emocjonalnie bardzo mocny moment dla nastolatka. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść. Właściwie to musiało nadejść, ponieważ syn nie był już takim żółtodziobem, jak niegdyś, i swoje się przez te dziesięć lat pewnie nagrał. Przyszedł zatem taki dzień, gdy syn opanował wyścig lepiej od swojego nieżyjącego ojca. I stając z nim po raz kolejny w szranki, prześcignął go.

W tej właśnie chwili, gdy rajdowa bryka chłopaka mknęła ku mecie, a prześwitujący kontur samochodu-ducha majaczył gdzieś na horyzoncie we wstecznym lusterku gracza, ten zdał sobie sprawę z jednej, bardzo istotnej rzeczy. Jeśli przekroczy metę, to automatycznie jego przejście gry stanie się najlepszym. Tym samym, w tej całej Trójcy Świętej dokonają się przetasowania. Syn stanie się Duchem. Ojciec zostanie wymazany. Artefakt przepadnie na zawsze, bo gra zapisuje tylko najlepsze wyniki.

I wtedy nastolatek zatrzymał się. Zrobił to tuż przed metą. Chwilę potem usłyszał warkot silnika, po czym minął go inny samochód. Ojciec przekroczył linię mety na pełnym gazie. Jak za dawnych czasów. Tym razem nie uniósł rąk przed konsolą w geście triumfu. Ale ponownie wygrał z synem.

Podziękowania dla Łukasza za podrzucenie historii.
photocredit: Ben Beltran

Related posts