W większości wypadków, gdy ktoś ze znajomych leci turystycznie do Stanów Zjednoczonych, za cel pierwszej podróży obiera duże miasto: Nowy Jork, San Francisco, albo Los Angeles. Dziś postaram się przekonać Was, że warto rozważyć alternatywny kierunek.
Żeby nie było – tour po amerykańskich metropoliach to z pewnością gratka. Okazja, która pozwala wczuć się w charakterystyczny amerykański klimat, ujrzeć na własne oczy miejsca znane z filmów i porównać mit o amerykańskim śnie z rzeczywistością.
Nie da się jednak ukryć, że może poza Kalifornią, wiele dużych miast Stanów Zjednoczonych nie leży w rejonach spektakularnych pod żadnym innym względem. Tym samym jeśli chcemy zobaczyć najpiękniejsze rzeczy, które ma do pokazania amerykańska natura, możecie stanąć przed koniecznością zapuszczenia się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. I tam was dziś zapraszam.
180 stopni
Na początku minionego roku zostałem wyznaczony w pracy do wyjazdu na konferencję w USA. Dostałem informację, że jadę, ucieszyłem się, wróciłem do domu, spojrzałem na mapę i… zrzedła mi mina.
Co takiego? Denver? To znajomi jeżdżą do Nowego Jorku, na Florydę lub do Bostonu, a tu taki pech i amerykańskie miasto w środku niczego? Well, crap.
Cóż, nic bardziej mylnego. Wystarczyło krótkie spotkanie z wujkiem Google, by zrozumieć, że trafiłem w dziesiątkę. Po godzinie miałem już optykę odwróconą o 180 stopni, a im bliżej było do wyjazdu, tym większym czułem się szczęściarzem.
I byłem nim. Amerykańskie Census Bureau wyróżnia ponad siedemdziesiąt obszarów urbanistycznych powyżej 500 000 mieszkańców. Ta konferencja mogła odbyć się więc dosłownie wszędzie. Mogłem wylądować w nijakim stanie amerykańskiego środka, gdzie wyjeżdżasz z miasta i przez tysiąc kilometrów ciągną się wyłącznie pola pszenicy. Mogłem trafić do miasta na wschodnim wybrzeżu, gdzie chłonąłbym klimat ulic, ale po dwóch dniach nie miałbym co robić. Mogło być… bardzo różnie.
Tymczasem życie zgotowało mi jeden z najlepszych możliwych scenariuszy. Czekały na mnie amerykańskie góry.
W środku niczego
„Kolorado? No tak, coś tam kojarzę. Rzeka i kanion”.
„Utah? A tak, Utah Jazz. Pamiętam, Karl Malone, John Stockton, Jeff Hornacek – to była ekipa, niesamowicie grali. Lata dziewięćdziesiąte, polski boom na NBA”.
„Okej, ale gdzie ty właściwie lecisz?”
To cytaty z przedwyjazdowych rozmów. Dobrze oddające, że wielu z nas rejon Mountain West nie mówi absolutnie nic. I piszę „nas”, bo przyznaję bez bicia, że jeszcze niedawno mi też nic nie mówił.
O Denver wiedziałem tyle, że dzieje się tam akcja Dynastii. Utah kojarzyło mi się z mormonami i Małyszem na igrzyskach w Salt Lake City. Arizona przywodziła na myśl bliżej nieokreślony Dziki Zachód. I to wszystko. Jak pewnie większość ludzi, wiedziałem coś o zachodnim wybrzeżu Stanów i o wschodnim, ale co tam jest pomiędzy, już nie bardzo.
Zerknijmy zatem na poniższą mapę, przedstawiającą rozmieszczenie najważniejszych amerykańskich parków narodowych:
Mapa ta obrazuje dobrze dwie rzeczy.
Po pierwsze – pod względem krajobrazowym zachodnie Stany Zjednoczone to zdecydowanie ciekawsza destynacja od wschodu USA. Tu nawet nie ma czego porównywać, bo przewaga Westu jest po prostu miażdżąca.
Jeśli graliście kiedyś w World of Warcraft, wspomnijcie ikoniczny w tej grze podział kontynentów na Kalimdor i Eastern Kingdoms. Podział ten silnie nawiązuje do podziału samej Ameryki. To właśnie Kalimdor jest mistyczny, antyczny, bardziej nieodgadniony, rozległy, urokliwy, dziki. Odzwierciedla cechy rzeczywistej zachodniej części Stanów Zjednoczonych jako miejsca bardziej dziewiczego niż wschód.
A teraz druga sprawa. Zobaczcie, gdzie na powyższej mapie widzicie największą ilość drzewek iglastych. O właśnie. W Stanach Zjednoczonych są dwa, może trzy rejony, gdzie natężenie parków narodowych urasta do tego stopnia, że bez większej przesady możemy mówić o krajobrazowo najpiękniejszych regionach USA. Pierwszym jest Kalifornia. Drugim jest Alaska. Trzeci z nich to skupisko na środkowym zachodzie Stanów w rejonie Gór Skalistych.
I właśnie tam, moi drodzy, teoretycznie w środku niczego, leży miasto Denver.
Denver
„Jak już zapuścisz tu korzenie, nie planujesz stąd wyjechać” – podsumowuje Amerykanka białoruskiego pochodzenia. Stawia nam kolację w zamian za informacje branżowe z Europy. Gadamy o edukacji i psychologii w Polsce, lecz co chwilę temat zjeżdża na Denver. Nie dziwcie się nam – rozglądamy się wokół siebie i naprawdę trudno nam uwierzyć, że producenci Dynastii zdecydowali się umieścić historię z wyższych sfer właśnie tutaj.
Co tu dużo mówić, położenie Denver na mapie Ameryki wydaje się nieciekawe. To jednak pozory. Od samego początku osadnictwa na zachodzie, Denver stanowiło ważny ośrodek komunikacji handlowej na linii wschód-zachód właśnie dzięki temu, gdzie leży. Zarówno wtedy jak i dziś miało to znaczenie dla firm handlowych, branży transportowej i rynku surowców. Kto oglądał Dynastię z dziadkami, ten pamięta, że perypetie rodu Carringtonów kręciły się tam wokół rywalizacji ekonomicznej. I nawet pierwotny tytuł serialu brzmiał po prostu Ropa (Oil). Denver było bowiem specyficznym języczkiem u wagi dla niejednego potentata handlowego jako spoiwo dwóch części USA.
Oczywiście dziś w oczach amerykańskiego przedstawiciela klasy średniej to wszystko jest atutem żadnym. Denver zaś bez dwóch zdań zasługuje na określenie solidnego zadupia.
Jednak również ów przeciętny zjadacz chleba odnajdzie plusy życia w tym miejscu. Wystarczy bowiem wziąć położenie w nawias, by dostrzec miasto przyjemne do życia. Mnóstwo zieleni, fajne rodzinne osiedla, przestrzeń. A do tego mała przestępczość i brak gett, które kojarzą się z wieloma amerykańskimi metropoliami.
To ostatnie stanowi klucz do tej, jak to określił kolega, „leniwej atrakcyjności” miasta. Gdy przypomnimy sobie, że Nowy Jork to nie tylko Manhattan, lecz również rozległe dzielnice biedy, a San Francisco to nie tylko urokliwe domostwa na pochyłych ulicach, ale też miasto heroiny i bezdomności, Denver na tym tle jest – rzekłbym – w pozytywny sposób nudne. Trzyma się z dala od kłopotów, pozwala wypuścić dzieci do parku bez najmniejszego strachu, a ludzie ogólnie nie narzekają, gdyż Kolorado to jedenasty najbogatszy stan USA.
„It lies in the middle of nowhere, but it’s a nice place to live” – jak bumerang powtarza Białorusinka, a my przeżuwamy burgera i potakujemy głową.
Początek numer dwa
Mija pół godziny, odkąd z tonami materiałów i w strojach business casual wyszliśmy z Colorado Convention Center, a już przebrani i najedzeni prujemy wynajętym suv-em w stronę innej przygody.
Na spotkanie czekają parki narodowe w górskich stanach USA.
Ten tekst rozpocząłem od zasygnalizowania alternatywy dla wyjazdu turystycznego na zachodnie lub wschodnie wybrzeże USA. Teraz chciałbym ją konkretnie zdefiniować. Mówimy o Mountain West. Jednym z dziewięciu oficjalnych regionów geograficznych Stanów Zjednoczonych. Krainie, w skład której wchodzą Idaho, Montana, Wyoming, Arizona, Kolorado, Nevada, Nowy Meksyk i Utah. Pierwsze trzy tworzą tzw. Northwest, a reszta Southwest (który miałem okazję zwiedzić).
Region Mountain West położony jest w zachodniej, ale nie nadbrzeżnej części USA. Nie uświadczycie tutaj wielkich metropolii biznesu, takich jak Nowy Jork, czy San Francisco. Dość powiedzieć, że największe w regionie Phoenix to populacja rzędu Warszawy, Denver ma mniej mieszkańców niż Kraków, a od Salt Lake City większy jest Toruń.
Nie przeszkadza to górskim stanom USA odgrywać szczególnej roli na mapie Ameryki. Odpowiedź, dlaczego tak jest, tkwi w samej nazwie. Góry Skaliste przecinają zachodnią część USA niemalże z góry na dół. Na północy regionu daje to krajobraz wysokogórski. Na południu – pustynię. O tym charakterystycznym zróżnicowaniu krajobrazu będę jeszcze pisał – na razie uwierzcie na słowo. O ile więc urbanistycznie nie są to tereny w najbardziej efektowny sposób uosabiające realia amerykańskiego snu, pod względem krajobrazu ciśnie się na usta zdanie: „This is America”.
This is America
Co chwilę to słyszymy.
Jeden z pierwszych napotkanych rozmówców przedstawia Stany Zjednoczone jako „przede wszystkim miejsce, gdzie każdy może być sobą”.
Przechadzający się po supermarkecie latynoamerykanin zaczepia nas i cieszy się, że przyjechaliśmy do kraju, w którym człowiek jest prawdziwie wolny.
Na lotnisku kolega z Vegas dziwi się, że chcę przebrać koszulkę i w tym celu kieruję się w stronę toalety, zamiast pokazać klatę na środku głównego hallu. “Przecież możesz. To jest Ameryka” – argumentuje.
Z kolei sytuacja, która spotyka nas na konferencji w Denver, zasługuje na osobne rozwinięcie.
Otóż zaczepia nas jakiś randomowy człowiek o aparycji żeglarza. I tu zonk – zamiast tradycyjnego “hi” wita się pytaniem, czy… jesteśmy za aborcją. Baraniejemy, sądząc, że napastuje nas jakiś nawiedzony amerykański kaznodzieja. Ale nie, odwrotnie, ten pan – jak się okazuje – naczytał się o obecnej sytuacji w Polsce i sam już nie wiem, czy mu go nas żal, czy po prostu jest oburzony. Wpada w amok, krzyczy na nas i zestawia kraj nad Wisłą z prawdziwym “land of freedom”, którym jest… no, sami wiecie.
Już abstrahuję, jak pięknie tu widać, że wojna polsko-polska ma konkretne reperkusje w obrazie kraju na zewnątrz (i żeby nie wchodzić w dyskusje – złość w tym temacie kieruję do obu stron politycznego sporu).
Ale co mnie uderza – rozumiem, że Amerykanie lubią mówić o wolności. Charakterystyczna dla nich duma z wartości, którą chlubi się ich kraj, początkowo imponuje. Sławetne “This is America” umieją wypowiedzieć tak, że brzmi to jak cytat z jakiegoś filmu. Czasami ciary po prostu.
Jednak… po kilku razach zaczynasz się zastanawiać, czy ktoś tu nie uczy dziada harać.
Jakkolwiek bowiem Amerykanie wybrnęli z systemu, który generował rażącą nierówność rasową, o niewoli rozumianej jako skutek wojny czy pręgierz obcej siły nie wiedzą absolutnie nic. To oni zwykle atakują. Wojnę obronną mitologizują w formie jednego dnia ataku na Pearl Harbor. Generalnie typ kraju-najeźdzcy.
Gdy więc biały mieszkaniec USA prawi kazanie o wolności ludziom z kraju, który smak jej braku zaznał jak mało który, coś tu jest nie halo. A robią to Amerykanie nagminnie. Naprawdę, przy każdej możliwej okazji. I to jeszcze w dobie, kiedy sami mają cyrk w polityce.
To taka mała skaza na ich otwartości i luzie.
O społeczeństwie amerykańskim będziemy sobie dyskutować tak pomiędzy akapitami o samej podróży. W części drugiej dowiecie się m.in.:
- dlaczego w stanie Kolorado dziwnie pachnie
- gdzie w USA doświadczyć metafizycznej ciszy
- jak zrozumiałem, że Amerykanie się nie pier**lą
Pingback: buy propecia online safe()
Pingback: propecia msd order()