Startupy i gamedev. Dwa różne środowiska, dwa różne style bycia, dwie różne kultury. A jednocześnie dwa „sektory”, które określa się jako modne, przyszłościowe, zrzeszające ideowych, pracowitych ludzi. Dlaczego w tak niewielkim stopniu wymieniają się doświadczeniami?
Zabierając się za wpis, który chodził za mną już od dawna, mam poczucie, że być może cokolwiek tutaj napiszę, spotka się to z jakimś tam sprzeciwem. Temat nie jest bowiem do końca wygodny. Podejmuję się go jednak, bo cała sprawa leży mi na sercu. Trochę ryzykuję, bo nie jestem weteranem startupów, jak również są w tym kraju fachowcy bardziej doświadczeni w grach komputerowych ode mnie. Potraktujcie jednak ten tekst jako odpowiednik sytuacji, w której na ulicy jakiś reporter zaczepia przechodnia i pyta go, co myśli na dany temat. Będzie więc o tym, co ja myślę na temat tego, że światy startupowy i gamedevowy egzystują niemal zupełnie obok siebie.
Na początku jednak – mimo, że to mój blog – czuję się w obowiązku przedstawić. Mam na imię Wojtek i pracuję w gamedevie. Współpracowałem z kilkoma startupami, ale nie jestem full blown startupowcem. Gdybym miał się określić, którą nogą stoję bardziej gdzie, da nam to coś na kształt 75% do 25% dla gamedevu. Może nawet 80 do 20. Co ważne, chcę dobrnąć do stanu 50 na 50. Wierzę bowiem, że współpraca obu środowisk może wiele dać. I właściwie o tym, że fajnie jest do tego fifty-fity dążyć, traktuje ten artykuł.
W mieście, w którym mieszkam, community startupowe wydaje się zgrane i zintegrowane, podobnie jak gamedev też wydaje się zgrany i zintegrowany. Jednak o integracji i wymianie doświadczeń między tymi środowiskami słyszy się na razie niedużo. Żyje tu parę osób, o których mógłbym powiedzieć, że działają w jednym i drugim obozie. To jednak wyjątki. Większość gamedevowców w moim mieście nie słyszała, co to Hive, co to Open Coffee i czym jest Startup Weekend. Poważnego startupowca rzadko uświadczysz z kolei na poważnej imprezie gamedevowej w charakterze widza, lub – co jeszcze dziwniejsze – rzadko go ktokolwiek zaprosi jako speakera. Nawet jeśli robi gry. Dlaczego tak jest? Czy wynika to z nieświadomości, czy też dzieli nas po prostu zbyt dużo?
To prawda, że są rzeczy, które nas różnią. Gdy zamykam oczy i myślę „startupy”, to wciąż myślę oczami: widzę wtedy określone barwy (pastelowe), widzę zamiłowanie do określonego stylu wizualnego (minimalizm), widzę gadżety będące jednocześnie symbolami przynależności do środowiska, widzę kult mentorów i widzę ciuchy, które – podobnie jak w wypadku gamedevu – są casualowe, ale zdają się mieć swój kod i styl. Wiem, że jest to jakieś uproszczenie, może nawet duże, ale ze wspomnianej już perspektywy 75:25 tak mi się to widzi.
Na tym tle gamedev to bardziej nieokreślona, rozlana masa, emanująca całą paletą barw, zafascynowana żywymi kolorami i też w jakimś sensie gadżeciarska, ale bez dorabiania do tego większej filozofii. Masa, podobnie jak startupy, równie mocno idealistyczna, otwarta na ludzi i zorientowana na ciężką pracę, ale jednak inna, bo to startupowcom udało się zbudować swoją legendę na swego rodzaju sztuce przetrwania, zmiksowanej z mitem o kopciuszku. Gamedev – pomimo że ma swoich herosów i swoich kopciuszków, egzystuje bez tej otoczki, co czyni go na pierwszy rzut oka nieco bardziej szarym (niesłusznie!).
Odróżniają nas również nasze lęki. Nie jestem w stanie wniknąć stuprocentowo w dusze startupowców, ale gdy z zewnątrz widzę, jak w dosyć ciekawy sposób zespoliła się tu swoboda i naturalność z fascynacją reżyserowanym public speakingiem, kultem pitchowania i dosyć jednak ostrą hierarchizacją, to jestem skłonny podejrzewać, że w tej sztuce przetrwania, którą są startupy, ludzie gdzieś w środku boją się odrzucenia. Jest to lęk drugorzędny dla ludzi z gamedevu, bo wystarczy popatrzeć na to, jak od lat gry traktuje cały świat, by zrozumieć, że do odrzucenia jesteśmy przyzwyczajeni jak mało kto. Oswajamy się z nim również pracując – chyba jak mało która branża tak często – iteracyjnie. W gamedevie nieco inaczej funkcjonuje zatem podejście do autorytetów – jest takie bardziej „fanowskie”. O prawdziwe „być albo nie być” zahacza chyba jednak dużo rzadziej, niż w startupach.
Our fears? Nie wiem, czy jestem najlepszą osobą, by odpowiedzieć na to pytanie, ale zaryzykuję: boimy się gier. Tak, naszych ukochanych gier. Bo ich nie okiełznał jeszcze nikt. Gra to wyjątkowo specyficzny system naczyń połączonych, gdzie najmniejszy element może ci zafundować totalny backfire i gdzie stopień nieprzewidywalności, a tym samym, skala ryzyka są zawsze duże. Startupowcy też ryzykują i to sporo, ale przekuli to na element swojej filozofii, tego startupowego etosu. Zbudowali swą pewność siebie na tym, co w gamedevie jest przyczyną jej utraty: na niewiadomych.
Czy różnią nas też jakieś wzajemne uprzedzenia? Nie sądzę, podejrzewam raczej, że głównym powodem śladowej współpracy jest nieświadomość podobieństw i potencjalnych korzyści. Możliwe jednak, że u niektórych przedstawicieli jednej i drugiej sceny jakaś nieufność odgrywa decydującą rolę i jeśli tak jest, to jej powody związane są zapewne z rzeczami, o których już wspomniałem: taki gamedevowiec pewnie posądza startupowców o elitaryzm, a startupowiec gamedevowców o niedojrzałość. O tym, że w obu wypadkach jest to potworne spłycenie sprawy, nie muszę chyba mówić.
Przejdźmy zatem do tego, dlaczego pomimo opisanych różnic z pełną świadomością stwierdzam: warto integrować te środowiska. Zarówno startupowcy, jak i twórcy gier mogą dużo się nauczyć od siebie.
Dlaczego jako twórca gier mógłbym się wzorować na startupowcach? Powodów jest całkiem sporo. W gamedevie powinniśmy uczyć się od nich autoprezentacji. Startupowcom udało się coś naprawdę superowego: doprowadzili do sytuacji, że w dzisiejszych czasach mieć startup jest niemal tak modne, jak niegdyś jeździć mercem, czy mieć dom w jakiejś dzielnicy. Tymczasem z tym sprzedawaniem własnej fajności mamy od zarania dziejów w gamedevie gigantyczny problem. Generujemy przychody większe od Hollywoodu, a porównajcie sobie jak w mass mediach opisują Hollywood, a jak z kolei pokazują gry i ich twórców.
Startupy mogą być również dla gamedevu wzorem tego, jak budować swoje poczucie własnej wartości. Punkt ten tylko teoretycznie przypomina to, o czym pisałem przed chwilą. Chodzi bowiem o coś innego: o doprowadzenie do sytuacji, w której game developer zaczyna się cenić. Z tym też mamy problem w gamedevie i nie wiem, na ile wynika on z tego, że gry uczą pokory. W wielu miejscach, gdzie produkuje się gry, wciąż sporym minusem są warunki pracy. Facebookowy profil Polski Gamedev przytacza wprawdzie statystyki, które są wielce optymistyczne, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że nieliczny top solidnie te statystyki zawyża.
Popatrzmy np. na Kraków. Ruch najbardziej wartościowych pracowników gamedevu jest tu właściwie jednostronny: *z* Krakowa *do* Warszawy, *z* Krakowa *do* Wrocławia. Słyszeliście o odwrotnym przypadku? Takim, by jakiś duży talent przebył odwrotną drogę? Ja nie. I zabrzmi to buńczucznie, ale to bardzo ciekawe pokolenie twórców gier, które wyrasta nam np. właśnie w Krakowie teraz, jeśli nic się nie zmieni, też zrobi tu parę gier i zwieje. Szkoda by było.
Tymczasem w startupach się cenią i bardzo dobrze, bo doprowadzili tym sposobem do sytuacji, że świat na to musiał odpowiedzieć. Z pewnością i tutaj często życie przynosi okresy trudne i naznaczone śladem zaciśniętego pasa, lecz ostatecznie chyba wychodzi się na swoje. Świadczy o tym kierunek ruchu w startupach; kierunek, który nie sugeruje ucieczki talentów, a ich napływ.
Trzecia sprawa to kultura organizacji. Tego nie będę rozwijał ponad stwierdzenie, że z racji swojej specyfiki startupy zdają się przykładać dużą wagę do organizacji przedsiębiorstwa, co bywa piętą achillesową firm gamedevowych.
Odwróćmy teraz sytuację: dlaczego startupowiec powinien się integrować z twórcami gier? Ano chociażby dlatego, że jest to branża zaprawiona w bojach biznesowych na skalę globalną, sprzedająca zarówno produkty o zasięgu światowym, jak i penetrująca w nieprawdopodobny sposób niektóre lokalne rynki (srsly, jeśli usłyszycie, że nasi zrobili mega biznes w Timbuktu, to prawdopodobnie sprzedali gry). Ze względu na specyfikę swojego produktu jest to również środowisko, które przerobiło już niemal wszystko, jeśli chodzi o takie kwestie jak projektowanie interfejsów, user experience, definiowanie potrzeb odbiorców, czy monetyzacja. W sytuacji, gdy młody startupowiec łamie sobie nad czymś głowę, kto wie, czy nie wystarczy zadzwonić do twórców gier – ci z dużym prawdopodobieństwem mieli już ten problem.
Jeśli zatem startup jest szkołą życia, to game development jest szkołą wiedzy. To nie przypadek, że jeden z najważniejszych trendów tej dekady w zarządzaniu i marketingu, jakim jest gamifikacja/grywalizacja, wykorzystuje obserwacje autorów gier. Nie można bowiem robić dobrych gier, nie będąc jednocześnie wszechstronnym człowiekiem o dużym zmyśle psychologicznym.
Jak zatem widać, jest całkiem sporo pól do wymiany doświadczeń i know-how przez oba środowiska, a wszystkich pewnie w tym wpisie nie zdołałem zawrzeć. Nie widzę zatem powodów, by communities startupowców i game developerów ewoluowały dalej ignorując się nawzajem. Odwrotnie – uważam to za nieodwracalne marnotrawstwo zasobów. Czy zatem – jeśli jesteś startupowcem – skłoniłem Cię do współpracy z branżą gier albo – jeśli wywodzisz się z gamedevu – zachęciłem Cię do sprawdzenia, kim u licha są ci startupowcy i kiedy mają następny event? Mam nadzieję, że choć trochę tak.