Norwegia kusi. Klimatem dzikiej północy. Obietnicą niezwykłych wrażeń. Tajemnicą. I co tu dużo mówić – w polskim internecie znajdziecie świetne strony dedykowane temu krajowi. Pozwalam sobie jednak na ten poradnik, gdyż wyjazd własny dał mi sporo przemyśleń na temat tego, jak zwiedzać i odkrywać Norwegię, by wyjazd naprawdę się udał. Poniżej kilka wniosków.
1. Wycieczka bardzo objazdowa? Hmm…
Wszelakiej maści biura i kluby podróży oferują wycieczki objazdowe po Norwegii. Wyjazdy te często mają charakter efektownego tournee po krainie Wikingów. Turystów kusi się wizją przejechania kraju z południa na północ i możliwością zaliczenia fjordowego południa i dzikiej północy za jednym zamachem.
Na papierze wygląda to świetnie: macie okazję zobaczyć Norwegię w pigułce, a to wszystko w aurze dalekiej wyprawy.
Tymczasem jest to zły pomysł, którego generalnie nikomu nie polecam. A jeśli macie wątpliwości, czy wiem, co mówię, dodam, że podczas swojego wyjazdu przejechałem prawie sześć tysięcy kilometrów w trzynaście dni. Razem z promami i pociągami po Polsce, w piętnaście dni zrobiłem siedem i pół tysiąca kilometrów.
Dlatego zaufajcie mi, kiedy mówię, że to zły pomysł. Samemu się na coś takiego wypuściłem i z autopsji wiem, że to nie jest specjalnie dobry sposób na Norwegię.
A dlaczego nie jest? Norwegia ma teoretycznie niewiele większą powierzchnię od naszego kraju, ale charakterystyczne dla niej “ściubienie” w płaszczyźnie wschód-zachód sprawia, że odległości robią się naprawdę spore, gdy chcemy objechać ją z dołu do góry, albo gdy robimy pętlę z południa na północ i z powrotem.
Oczywiście da się. Ale to wszystko trwa. Pomimo niezliczonych tuneli, dystans częstokroć wydłuża okrążanie olbrzymich łańcuchów górskich. Norwegia to, jak stwierdził mój kolega, „serpentyny po płaskim”, gdzie w linii prostej coś może wydawać się w miarę blisko, ale dojechanie tam zajmuje dwa razy więcej czasu. Duża ilość wód śródlądowych, “posiekana” fjordami topografia, a do tego dominacja dróg jednopasmowych – to wszystko nie ułatwia sprawy.
Co to w praktyce oznacza? Jeśli ktoś naprawdę chce objechać Norwegię i zrobić te pięć-sześć tysięcy kilometrów, optymalnym czasem byłby miesiąc. W tydzień to bezdyskusyjnie wariactwo, a jeśli macie na to dwa tygodnie, nastawcie się na sześć, osiem, czasem dziesięć godzin w podróży dziennie. Konieczne będą wczesne pobudki i późne powroty. Z musu ominiecie niejeden punkt widokowy. I, generalnie rzecz biorąc, nie unikniecie podróżowania z wywieszonym językiem.
By Wam to lepiej zobrazować: podczas swojego wyjazdu ponad połowę czasu, kiedy byłem w ogóle na nogach, spędziłem w trasie. I nie polecam tego, bo choć każdy kraj traci, gdy zalicza się go „na szybko”, zaryzykuję stwierdzenie, że Norwegia traci szczególnie. Nie jest po prostu tego warta.
Zdecydowanie zatem rekomenduję rozbicie ambitnych planów zwiedzenia Norwegii na minimum dwa wyjazdy. Jeżeli chcecie zobaczyć fjordy, okej, zróbcie to, ale na Lofoty i Nordkapp wybierzcie się następnym razem. Albo zacznijcie od północy – jak kto woli. Tylko nie róbcie tego wszystkiego naraz. Ograniczcie dystans. Znajdźcie złoty środek pomiędzy bogatym „programem”, a daniem sobie szansy na głębokie doświadczenie tego kraju.
Inaczej będziecie jechać, jechać i jechać…
2. Jak się przemieszczać i gdzie spać?
Najciekawszym moim zdaniem pomysłem na Norwegię jest podróż pociągiem. Kolej skandynawska należy do nowoczesnych i choć nie dociera w pewne kluczowe rejony (nie dojedziecie na przykład na Lofoty, do Tromso i na Nordkapp), jej sieć jest na tyle rozwinięta, że pozwala zwiedzić wiele niezwykle atrakcyjnych miejsc.
Duży fun tkwi oczywiście w samym przemieszczaniu się. Trasa kolejowa pomiędzy Oslo, a Bergen regularnie ląduje w czołówkach rankingów na najlepsze “widoczki” z pociągu, a niejeden podróżnik uznaje ją za jedną z najpiękniejszych na świecie.
By dosyć swobodnie przemieszczać się po Norwegii, warto obczaić coś, co nazywa się Interrail Pass. Posiadanie takiego passa umożliwia Wam swobodne X dni podróżowania koleją w ciągu miesiąca.
Załóżmy zatem, że chcecie jechać na dwa tygodnie i zmieniać miejsce pobytu średnio raz na dwa dni. Co w takiej sytuacji robicie? Wykupujecie bilet na osiem dowolnych dni w pociągach. Płacicie za to około 1500 zł. Możecie oczywiście zastosować się do mojej rady i pobyć dłużej w jednym rejonie – bierzecie wtedy pass na cztery lub sześć podróży i wychodzi mniej.
Interrail Pass trochę kosztuje, ale strategia, którą Wam tu proponuję, zakłada maksymalizację wrażeń przy jednoczesnym zaoszczędzeniu na lokum.
A jak zrobić to drugie? Odpuszczając ho(s)tele (które są mega drogie) i wybierając kultowe skandynawskie “hytty”, czyli znane ze zdjęć proste domki, których nie brakuje w całym kraju.
Wybór hyttek oznacza dwie rzeczy.
Po pierwsze, będziecie musieli przyzwyczaić się do harcerskiego trybu życia – w wielu wypadkach trzeba sobie przynieść wodę z ujęcia, a za potrzebą i kąpielą latać do współdzielonych sanitariatów. Ale dzięki temu – i to jest ta druga rzecz – zaoszczędzicie sporo pieniędzy. Kilkuosobowa hyttka potrafi kosztować 200-300 zł za dobę. Cena „na łeba” należy więc do zdecydowanie atrakcyjnych.
3. No i właśnie…. Jak naprawdę jest z tą drożyzną?
Oczywiście że Norwegia jest droga. Fama o cenach zakorzeniła się jednak tak bardzo, że niejednemu turyście zafundowała już atak paniki, a co gorsza – może go od wyjazdu najzwyczajniej odwieźć.
Pocieszę Was. Za jeden z dużych plusów własnej podróży uważam powrót z większą ilością gotówki niż zakładałem. Udało mi się to, mimo że stałem się chyba jednym z niewielu Polaków, którzy pozwolili sobie w Norwegii na taksówkę.
Na ponad trzydzieści kilometrów.
Taksówkę.
W Norwegii.
Tak, tak, zapłaciliśmy niebotyczną cenę, ale sytuacja tego wymagała. Jednakże wróćmy do meritum – nie jest tak, że absolutnie wszystko w Norwegii kosztuje okropnie dużo. Niektóre rzeczy (obiady w restauracji, alkohol, dania instant) są w istocie drogie i to tak drogie, że nad głową zobaczysz chmurkę z napisem „WTF?”. Jednakże ceny innych tylko nieznacznie odbiegają od polskich. Za “nieznacznie” mam na myśli „dwukrotnie”, ale przy rozsądnym gospodarowaniu kasą nawet dwukrotne przebicie polskich realiów nie oznacza przecież tragedii.
Podzielę się z Wami własnym doświadczeniem. Mniej więcej w połowie swojego wyjazdu złapałem się na tym, że… zaczynam sobie pozwalać. Pozwalać na rzeczy, których miałem nie kupować. Zacząłem jeść chipsy (fun fact: Pringlesy to najtańsze czipsy w Norwegii). Dwa razy poszedłem na porządny obiad (stek z renifera polecam, a halibut wszędzie smakuje tak samo). I owszem, wykosztowałem się, ale mogłem to zrobić, ponieważ… na co dzień wydawałem mniej niż zakładałem.
Tak że weźcie ze sobą konserwy, dżemy, czy nutellę, a obiecuję Wam, że uzupełnianie tego kupionymi na miejscu warzywami, owocami, czy jogurcikami, nie rozbije banku i zapewni nadspodziewanie pożywny jadłospis. Już po kilku dniach zauważycie to i z czystym sumieniem pójdziecie sobie np. na norweskie lody.
Aha, i jeszcze jedno, skoro już piszę o jedzeniu. Nastawcie się na fatalne pieczywo. Nie wiem, jakim cudem tak bogaty kraj nie potrafi zafundować sobie dobrego chleba, ale to niestety prawda – poziom wyrobów zbożowych jest w Norwegii bardzo kiepski.
Podsumowując, zsumujcie sobie trzy rzeczy: opisany wyżej plan żywieniowy, ceny hyttek i kolejowego passa, a otrzymacie atrakcyjną finansowo „metodologię” wyjazdu do Norwegii. Oczywiście można zejść z wydatkami jeszcze grubo niżej – na przykład nocując przez couchsurfing i jeżdżąc stopem. Ale to już triki dla rasowych podróżników, do których się nie zaliczam. Ja proponuję Wam – ciekawy myślę – wariant dla midcore’a.
W drugiej części przeczytacie między innymi, dlaczego będąc w Norwegii warto również zahaczyć o Szwecję i o co dbają Norwegowie.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z własnej wyjazdowej fotogalerii. Całość do obejrzenia TUTAJ.
Pingback: where can i order viagra online()
Pingback: can i buy viagra in usa()
Pingback: cheap viagra 100mg()